czwartek, 6 grudnia 2012

Mój mały świat



http://us.123rf.com

,,A co w tym pięknego? Poświęcenie, który każdy z nas wkłada w to, by jechać za swoją drużyną. Miłość - nie za pieniądze, nie za zaszczyty. Za piękne chwile, których nigdy się nie zapomni, wspomnienia, które zostaną do końca, za kolegów, którzy staną murem. Każdego dnia dziękuję Bogu, że jestem kibicem, a nie typem, dla którego liczy się kasa i pozycja. Dla nas liczą się chwile. I to my przeżyjemy życie tak jak się powinno. Na całego. Bo do grobu nic nie zabierzemy... a pamięć pozostanie na zawsze!"


gp24.pl
Wszystko zaczęło się we wschodniej Polsce, w mieście znanym ze swoich lotniczych tradycji. Pośród szarych bloków i malowniczej zieleni rozgrywała się beztroska codzienność lat dziewięćdziesiątych. Nie było orlików, brakowało zwykłych boisk, chłopcy szukali swojego skrawka ziemi lub trawy, aby oddać się temu, co najbardziej kochali – grze w piłkę nożną.  Za słupki bramkowe służyły drzewa, bluzy oraz inne przedmioty. Co jakiś czas upiększało się osiedlowe boiska liniami z piasku zaczerpniętego z pobliskiej piaskownicy, czy nawet ,,pożyczało” ławki z pod klatek, które służyły jako ławki dla rezerwowych. Biegaliśmy w tzw. korkotrampkach, a więc zwykłych tenisówkach z gumowymi, bądź kauczukowymi korkami. Posiadanie prawdziwych korków piłkarskich to był luksus. Ja właśnie takiego luksusu doznałem. Na moje szóste urodziny dostałem korki firmy Adidas, które mój Tata przywiózł mi z Niemiec – to był chyba najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałem, moje pierwsze prawdziwe obuwie piłkarskie…. W późniejszych latach jeszcze raz tak niezwykle dumnie chodziłem po ulicach, szkole, podwórku, było to 25 maja 2005 roku, kiedy to Steven Gerrard wznosi puchar Ligii Mistrzów.

Liverpool FC vs Man United23.09.2012 fot. Mateusz Ostrowski
Liverpool FC vs Man United  23.09.2012 fot. Mateusz Ostrowski

Mieliśmy swoich ulubionych piłkarzy, w których rolę się wcielaliśmy. Ja zazwyczaj byłem Alanem Shearerem, Robbie Fowlerem, bądź Ronaldo. Przez jedenaście lat życia w moim sercu była tylko lokalna Avia Świdnik. Co prawda lubiłem Atletico Madryt, Borussię Dortmund, ale nie była to jakaś wielka miłość. W 2001 roku wszystko się zmieniło. Trafił we mnie Amor zostałem przebity tajemniczą strzałą miłości, która trwać będzie wiecznie. Zawsze lubiłem kolor czerwony, jednak pewnego wiosennego dnia go pokochałem. Koledzy byli fanami Realu, Juventusu, Manchesteru United, a ja? Ja zostałem naznaczony przez klub najbardziej magiczny, a zarazem niebędący na szczycie. Liverpool Football Club i You’ll Never Walk Alone –  te słowa mam wyryte w sercu na wieczność. 


Kiedyś pewna sąsiadka powiedziała o mnie ,,On zawsze wychodzi na dwór z tą piłką”. Pani była zdziwiona, że mi się to nie nudzi, że coś, co dla niej byłoby pewnie monotonią, dla mnie jest czymś oczywistym. Czym jest dla mnie ta piłka? Pasja na całe życie, coś, dzięki czemu nigdy nie popadnę w melancholię dnia codziennego, coś, co przysporzy mi w życiu prawdziwych emocji, i tych wzniosłych, cudownych, ale i również tych rozczarowujących. 


fot. Mateusz Ostrowski
fot. Mateusz Ostrowski
Kolejnym etapem mojego życia była przygoda z grą w klubach. Zaczynałem w Avii Świdnik i…. skończyłem w Avii Świdnik. Po drodze była jeszcze dwuletnia przygoda z Górnikiem Łęczna, z którym udało mi się sporo osiągnąć. Miłość do Avii była jednak silniejsza. Lokalny patriotyzm drzemał we mnie od zawsze. Jak ktoś mnie pyta, od kiedy chodzę na mecze Avii, to tak naprawdę nie wiem, co odpowiedzieć. Na pewno istotne w moim przypadku jest słowo ,,chodzę”, gdyż uczęszczać na Sportową 2 zacząłem jeszcze w wózku. Słowa ,,Od kołyski, aż po grób” są tu najodpowiedniejsze. W moim sercu są dwa kluby. Co ciekawe nigdy nie starałem się ich porównywać, czy też próbować łączyć. To jest jak miłość do matki i do swego potomka. W żadnym wypadku nieporównywalne, ale równie silne. Liverpool to głównie mecze i cała ta otoczka, Avia zaś to koledzy, przygody, radość z małych rzeczy, oddanie i rodzinne miasto.
    
Liverpool Docks 2012, fot. Mateusz Ostrowski
Liverpool Docks 2012, fot. Mateusz Ostrowski

Od dawna marzyłem, aby pojechać na mecz Liverpoolu. Spełniłem to marzenie już trzykrotnie. Kiedy pewnego wieczoru w mieście Beatlesów, siedziałem zmęczony emocjami związanymi z derbami Liverpoolu, powiedziałem sobie, że owszem, spełniłem swoje najskrytsze pragnienie, ale to nie koniec. Chcę dalej tam jeździć, odkładać cały rok pieniądze, aby przez 90 minut przeżywać niezapomniane piłkarskie emocje.  Gdy to piszę to łza kręci mi się w oku, taki los zgotował mi sam Pan Bóg – jestem kibicem i tak już zostanie, nawet po śmierci nim będę. 

 


1 komentarz:

  1. Bardzo poruszający tekst. O to właśnie chodzi w kibicowaniu. Coś jak w miłości. Od pierwszego wejrzenia.

    OdpowiedzUsuń